RSS

on the road of rocky road

czasami kilka dni kaszlu i kataru reguluje optykę. tym bardziej w kwiecie wieku. bo niby już nie ma czasu, ale chyba największą pułapką, w którą zapędzamy się co dzień, jest właśnie brak.

kobiety tęsknią. ostatnio za słońcem. często za przepuszczaniem w drzwiach. i za podawaniem płaszcza.
tęsknią za marzeniami, na które zabrakło im już czasu.
czasami tęsknią za odgrzanymi naleśnikami i z pozoru grzecznymi mężczyznami, którzy nie zmęczyli ich wszechwiedzą.
tęsknią za samotnością, której tak bardzo uciekają, a od której dostały zbyt wiele pordzewiałych i wyważonych furtek. bo oczekiwanie stało się synonimem nieprzydatności, frustracji i braku atrakcyjności. a o to przecież chodzi.

oby przed siebie. przemykamy subwayem. twarze powtarzane, zamazane, znikają.
chciałyśmy tylko wyprzedzić marzenia, spotkać wysokiego bruneta i zrealizować idealny plan.
zazwyczaj kończy się z pokracznym blondynem, który urządza w naszym sercu Hiroszimę, pozostawiając nas sobie samym na przestworze alkoholowego oceanu smutku.

Hank Moody, a raczej Tom Kampios, miewa rację, że kobiety są już tak zdesperowane, że nawet w seksie rozpaczliwie szukają miłości. chociaż chciałyby, żeby nie był on tęsknotą, tylko życiem.

nie wiem ile z nich wypadło, a ile jeszcze wypadnie z toru. wierzę, że moje przeczucie, że przyszedł czas, aby poczekać na czas, jest prawdą.



o smaku płatków owsianych.

wcale nie zawodowo zastanawiałam się ostatnio po co ludziom blogi...
aż tu nagle (nadal ubolewając nad starością) z przykrością stwierdziłam, że właśnie po to. że może to wstyd, ale czasy szkół elementarnych spowite są już kłębami kurzu i wyrywkowych bledszych wspomnień. zresztą tym też spowity jest tenże blog, ponieważ pisze się zazwyczaj w czasach melancholii, zarazy lub stagnacji.

ostatnimi czasy odpowiada mi stagnacja. i uwielbiam płatki owsiane na sucho. życie o smaku płatków owsianych  zachwyca prostotą. bez-komplikacyjnym wzorem na szczęście.
prawdopodobnie spotkam się z opiniami, że to ucieczka od wyzwań, które uwielbiam, od podbijania świata i poszukiwań. a ja sądzę, że czasami warto pozwolić światu wyjść naprzeciw nam, niż sami mamy mu ciągle nadskakiwać i się prosić.

zejść z rollercosteru to czasami szaleństwo wymagające największej siły.

nowy rok, oby był nudny i spokojny!

diabeł tkwi w szczegółach /casual wear/

tym razem przyszła pora na porzuconą w czeluści szafy brązową marynarkę o fakturze przypominającej papier czerpany, która po kilku sezonach używania "posmutniała". postanowiłam odświeżyć ją łatami jasnego jeansu.

naszywanie niezwykle czasochłonne, ale w końcu się udało i nawet jest trochę "retro-old-s-cool" :)
supportowały stare jeansy redstar.










rumaka pokrywa kurz, czyli seks w wielkim mieście po polsku.

ponieważ niegroźna choroba sezonowa, która ciągnie się nieubłaganie długo w czasach niekończącej się zimy, jest czasem otępienia, postanowiłam wyjść na przeciw kultowi nowoczesnej mieszczanki, oglądając 6 sezonów od samego początku. co ciekawe, "sex and the city" poza wątkiem tytułowym i  zabiegom, dzięki którym określenie "singielka" zrobiło taką karierę, notorycznie wzrusza mnie mniej więcej tymi samymi pobudkami, którymi zazwyczaj wzruszam się rozmyślając, że mimo wszystko, szczęście jest teraz.
każda dziewczyna oglądając ten serial marzy pewnie, żeby choć przez chwilę być jak Carrie i zapisać kilka złotych zgłosek w butach od manolo. to zaczynam:






rumaka dostałam rok temu na urodziny. miał być jeszcze kartonowy książę, aczkolwiek byliby chyba z rumakiem nieproporcjonalni. bo wiadomo, jest rumak, w pogoni za nim zjawi się i książę. o ironio, w niedługim czasie zjawił się pretendent do księcia, który o rumaku nie wie do dziś. nie dlatego, że rumak był tajemnicą, ale dlatego, że reunion księcia i rumaka za bardzo mnie przerażał. pomimo, że rumaka oddać nie chciałam, a rumak w depresji pokrywał się kurzem, przez pewien czas chciałam pretendować do miana księżniczki, zapominając, że nienawidzę sukienek.
finał jest taki, że słucham "moon river", rumak patrzy właśnie na mnie spode łba, czuję się dziś Kaliną Lwie Waleczne Serce i czasami myślę, że to jeszcze tylko rumak czeka.

diabeł tkwi w szczegółach /dakota/

kiedy miałam 13-14 lat TataKal pokazał mi jak szyć na maszynie. Tata szył od zawsze gdy "trzeba było", zawsze pokazywał, naukę zostawiał nam samym. Po kilku zamotanych bębenkach (jeśli po nawleczeniu igły nie załapie się nitka z bębenka na dole to ścieg nie działa), chyba 2 połamanych igłach i wielu podszytych nogawkach dalej, czasami sama kombinuję skracanie spodni.

aczkolwiek tzw. ZPT z panią Andrzejewską, która oglądała na zapleczu "Złotopolskich", bo lekcje techniki były zawsze w poniedziałkowe popołudnia, katowaniu chusteczek materiałowych ściegami i podstaw informatyki programem Logo Żółw z komendą "pokaż żółwia", czasami lubię sobie poszyć. ponieważ przestrzeń w mojej szafie stała się faktem, przy opróżnianiu ze zbędnych/za małych/za kolorowych/za starych/za spranych rzeczy, zauważyłam, że niektóre z nich są pięknie wykończone i można te lamówki, kieszonki i rękawy gdzieś jeszcze wykorzystać.

zaczęłam od tego, co najbardziej praktyczne, najczęściej noszone i już "przenoszone" dla oka, czyli od kurtek, marynarek, może doszyję do bluz.

oto pierwsza z nich, kurtka jeansowa dakota, kupiona w czasach wczesnego gimnazjum, chyba nawet jeszcze na bazarku.

w kwestiach
lamówka, kieszonki, rękawki na mankiety
supportowała nas letnia bluzka koszulowa Reserved sprzed trzech sezonów:










jednak książkowo.

ponieważ pozostaję obecnie w fazie liminalnej, której potrzebuję i którą postanowiłam zafundować sobie do drugiej połowy przyszłego miesiąca, przyszedł czas na zmiany w tzw. higienie życia.

ostatnimi czasy oprócz stosów lektur do szkoły i około-szkolnych historii, zaprzestałam czytania, oglądania, pisania (oprócz tego "zawodowego"), pędząc od poranka do wieczora bez opamiętania. i tłumaczyłam sobie, że kiedyś dam sobie czas. nie jest to dobre rozwiązanie, bo w czasach pędzącej konsumpcji, do tejże konsumpcji stale przybywa, a nie ubywa. dlatego też basta!

zaczęłam nieśmiało od kina. lista do obejrzenia sporządzona, stos dvd też odłożony. ale jak wiadomo - obrazki przyswajać najłatwiej. następnym krokiem, który już poczyniłam, było więc wydanie masy pieniędzy, stypendium i jeszcze więcej na książki. zatruty duch musi przejść detoks.

rozpoczęłam od poradników. Allen Carr całkiem konstruktywnie mówi mi, że palenie jest głupie, nawet mu wierzę, ale zawsze można sobie przypisać "ale". także przy "ale" jeszcze chwilę pozostanę, natomiast odkryłam Dominique Loreau, może w pewien sposób zachodnią fanatyczkę zen, jednak "Sztukę prostoty" traktuję na razie całkiem poważnie, wynosząc po kolei bibeloty i nie do końca skompletowane przedmioty z pokoju. dopiero zaczynam "układać przestrzeń" - kryptonim tej misji, ale podejrzewam, że coś ona wniesie, nawet jeśli to miałoby być tylko miejsce w szafie, a przecież każda z nas wiem jakież to błogosławieństwo ;)

czeka na mnie stos antropologicznych, estetycznych, literackich smakołyków. wyszukałam Rosenberga i Katz, w końcu znowu historia i aura. w końcu wyszłam na powierzchnię.




dla frankofonów Dominique live:



Un bureau minimaliste avec Dominique Loreau
Załadowane przez: Psychologies-com. - Obejrzyj oryginalne wideo z sieci.

no love, no glory

Follow my blog with bloglovin




dziś jest spokojnie i leniwie. Damien Rice mnie roztkliwia, ale jakoś idealnie na długi zimowy wieczór z miętą, papierosami i wielkim mindfull.rar do rozpakowania.


life goes easy on me. nie książkowo i tak jak być powinno. zawsze na ostatnią chwilę i na cienkiej linii oporu. nie, to nie łatwe. ale bezcenne, chociażby dla kilku słów i dla kilkunastu minut z dwiema naj.
miłość jest fajna. przerażająca jako przypisane uzależnienie, wtedy jest mniej fajna, ale wtedy właśnie wychodzi na to, że po prostu się nie znam. chociaż fantastyczne dziewczyny, które znam twierdzą podobnie, że same (te inne) zakładają sobie kaganiec na aspiracje i przymocowują do krótkiej smyczy.
dlatego pytanie mnie jak być silną i niezależną rozmija się z wartościowaniem, na przyszłość. należy zacząć od tego, żeby w siebie uwierzyć.

los pokazuje, że zazwyczaj mało okoliczności zachodzi samoistnie. po pierwsze, jeśli zostawiamy go w pozycji nie-zależy-mi. nikt nie lubi być olewany. pretensje i złorzeczenia na okrutne życie potem nie pomogą. plany i marzenia są funkcjonalne. i do tego nie potrzeba życiowych wyborów i decyzji. ani oczekiwań. a wyjdzie.



a na koniec obejrzałam jeszcze Freedom Writers, jeśli wątpisz poczytaj o Erin Gruwell .

dziwnota. lubię to!

dziś usłyszałam słowa, na które można czekać całymi latami.

dlatego mogę trafić na pustynię albo Antarktydę (na którą ostatnio chciałam się wynieść), mogę zostawać po-tysiąc-krotną wariatką każdego dnia, możecie mnie przekonywać, że przestrzeń nie daje spokoju - nic to nie zmieni. bo bycie dziwnym to przywilej wyboru, w który brnie się świadomie, za który można być kochanym (lub nienawidzonym - wybierz opcjonalnie). to stan, którego nie oddam.

po tych oto egzystencjalnych wynurzeniach, pora na dobranoc.

zdarzył się taki rok.

stwierdzam, iż jestem zwolenniczką podsumowań okazjonalnych mniej lub bardziej, wcale nie po to, aby wyciągnąć pokrzepiające czy dołujące statystyki, ale po to, żeby wywnioskować czy bieg na orientację przedsięwzięliśmy w odpowiednią stronę.


jeśli istnieje klasyfikacja czasu i nie jest ona hipokryzją, to 2010 był rokiem, o którym nawet nie śniłam.
proste założenie ogólnej szczęśliwości, spełnienia marzeń i podbicia świata, które zawsze jest po to, żeby motywacja w czasach zarazy gdzieś jeszcze istniała chociaż ostatkami, otóż to proste założenie krok po kroku stało się faktem.


nigdy wcześniej nie czułam, że wybierałam tak właściwie i konsekwentnie, nigdy aż tak nie wierzyłam, że warto, nigdy nie miałam pojęcia, że właśnie tak smakuje szczęście.

nie będę już skakała po pokoju i udawała wokalistki rockowej, boje się o sufit :)


dziękuję Wam za 2010 - za stópki Froda, słoneczną bardachę Latinie, Kalibardachora (<3 D), nornicę Kici, spartańskie mecze, greendiff, projekciory, czekoladę. i każdą chwilę 2010.


kis kis bang bang,
Kalina 

drift of happiness

w powietrzu czuć kolejną zimę. zachowując kontynuację - od zeszłej całowałam chłopców, których nie kochałam.

od pewnego czasu budzę się we wtorkowe noce zazwyczaj ok. 2:40, przyzwyczajona do 4 godzin snu i cieszę niezmiernie, że do pobudki zostało kolejnych 4.
świat nadal wmawia, że jestem silną i niezależną kobietą na krańcu, a może początku świata, a ja już nie mam potrzeby zaprzeczać.

nie jestem specjalistką, jestem po prostu szczęśliwa.
recepta?

14 marca zapaliliśmy z TFU zielone światło, nie wyszedł nam mega splendor i wysoka sztuka, wyszło po prostu. z zadowoleniem. po 8 miesiącach, kilku ponowionych procedurach, nie wiem ilu razach odwiedzin w przezacnym przybytku, dostaliśmy aprobatę władzy. już niebawem powiemy, co z nią mamy zamiar uczynić.

wiosną ruszyłam w podróż w nie-znane. wróciłam z "odnalezioną duszą" i przekonaniem, że chociaż i życie potrafi być prawdziwą komedią omyłek, chociaż niektórzy uważają, że omyłek komedia prawdziwa jest bzdurą, to i tak sobie poradzę, bo wybrałam drogę, którą szczerze kocham, co więcej, miłością odwzajemnioną - nie prosi mnie o zmianę.




 (fot. K. Dąbrowski)


   

poza tym dużo ciekawej pracy. mnóstwo niesamowitych ludzi. piękno świata.
tytuł zawodowy. wakacyjna bardacha.

potem odkrycie, że sens radości daje mały dziecięcy uśmiech, no albo 30 takich uśmiechów na raz.
dużo nowych spraw.

teraz mam nudne życie, "syndrom małej stabilizacji": praca "w mediach" poniedziałek - środa, szkoła do piątku, ciemne poranki i zmierzchowe popołudnia. plan na życie w realizacji, która daje mi szczęście.
po prostu.

,że w śnieg.

bo dziś zrozumiałam, że chłopcom, których kochałam kradłam pocałunki w śnieg.

STUDIO [retro] Kalinator Models Ltd.

STUDIO [beauty] Kalinator Models Ltd.

STUDIO [beauty] Julia

z miłości do braciszka

bo przychodzi czas, gdy pomiędzy bójką o pilot od tv a  stekiem inwektyw, dochodzisz do wniosku jak bardzo się kochamy :*

tfurczo staram się patrzeć w stronę słońca.

generalnie to jest tak zimno i śnieżno, że mi już mózg zamarzł, zbuntował się i nie wiem czy podejmie pracę, a czeka nas (mój mózg i mnie) jeszcze oralna batalia z architektury (tak to się zowie z czasów greki starożytnej Moi Drodzy, jeśli się ktoś zgorszył). aktualnie siedzę na łóżku i słucham "Symfonii fantastycznej", fantastyczną to czując podczachową pustkę.

jeszcze ostatkami rozsądku wzięłyśmy się z Agu do ogarniania biznesów (ho ho ho) , więc zapraszamy już na www tfu

jest źle, jest posucha i kwiat młodzieży polskiej się marnuje - coraz smutniej na to patrzeć drodzy panowie, którym wygodniej, cieplej, bez zbędnych wytężeń mózgu w ramach własnego auto-kasko. i w ogóle aktywizację spalmy na stosie. no ja żem nie pojmuję tegoż paradoksu w stopniu coraz bardziej zaawansowanym. 
"iść, ciągle iść, w stronę słońca". nie zważając, że robicie nam ćmowatość wtórną i nabytą.
coś za coś.
dobranoc.

I WOULD COP THESE

Chłopaki z ekipy Suede&Mesh tuż przed Gwiazdką urządzili prezentowy event dla wielbicieli butów. Weekend 19 i 20 grudnia kręcił się wokół sneakersów w samym centrum miasta. Witryny lokalu przy ul. Chmielnej zachęcały ciepłą kolorystyką i stosami butów w szybach. Skutecznie. Frekwencja dopisała, nawet przypadkowi przechodnie (zdarzały się przypadki w podeszłym wieku) poświęcili kilka minut, aby obejrzeć wystawione okazy. Prawie 200. Nikomu nie przeszkadzało, że plexi i długie śruby, a dyskusje ożywione, jak wiadomo - najlepiej przy piwie. Miło patrzeć "trzecim okiem" jak zajawka przeradza się w solidny konstrukt, miło nawet, kiedy -20, a drabina na środku ulicy służy za statyw :) Krótkie streszczenie tego, co udało mi się "podpatrzeć", a niebawem wersja multi...
A tymczasem, Chłopaki, "it might be loud"! 




czas! dajcie mi czas, kiedy skazana jestem na bezczas.

życie 20godzin albo 22 na dobę przez 14 bądź 21 dni non-stop powoduje kilka rzeczy:
* po pewnym czasie zmęczenie przechodzi w trans samoenergetyzujący
* wszystkie sprawy z półrocza załatwia się w 2-3 noce
* sen jest błogosławieństwem, w każdej formie, w każdej pozycji, szczególnie w MZK
 to takie 3 podstawowe.

ostatnio zaskakuje mnie jak bardzo to życie szybkie i wymagające mnie zahartowało; dźwiganie wszystkich książek w plecaku, mniej niż 8 godzin snu od 8-10lat (swoją drogą nie mogę się nadziwić, kiedy rówieśnicy mówią "ja muszę spać 8 godzin, bo inaczej nie funkcjonuję"). przyjęta zasada, że zawsze dam sobie radę czy sprawa rozbija się o niegodziwość, demokratyzację blogosfery czy zwykłą przyjacielską pomoc, jest dobrą linią asekuracyjną. i nie pamiętam już ile dobra i ciepła rozdałam, a ile pogubiłam.

życie w odchyleniu od standardu naraża regularnie na marginalizację, na podejrzenia o wariactwa i inne dziwne przypadłości. trochę przestało mnie to przejmować bardzo dawno temu. zresztą i podejście takowe jest raczej stereotypowe.
cały ten blog powstał w oparciu o pewne założenia wyjścia na przeciw stereotypom o nieszczęśliwości w samotności wielkomiejskiej, wielo-fakultetowej i wielozadaniowej. jakkolwiek nudne, złe i żałosne dla tradycjonalistów lub innych szczęściarzy to może się wydać.
a także ile ran ciętych, kłutych i szarpanych odchylenia przynoszą. nic z tego, za bardzo je kocham!

ostatnio nałogowo oglądam dvd czerwcowego wesela, na którym byłam, które generalnie jest jedną z najlepszych imprez, na jakich przyszło mi być. wzrusza mnie kilka momentów, ale Simply Red uświadamia sprawę kluczową.
nie wiem, czy za rok tutaj będę, życie w bezczasie powoduje też potrzeby fundamentalnych zmian w nowej rzeczywistości. cokolwiek się stanie, kiedyś wszystko będzie dobrze...

niedziela, poranek, lądujemy na Syberii.


prawie jak morze w śniegu!

bo w prawdziwej fotografii chodzi o poświęcenie :)